Zupa, mała sprawa, wielka pomoc
Jest luty. Zima nie odpuszcza. Próbujemy włożyć gar do samochodu, ale zwały śniegu zalegające na krawędzi chodnika utrudniają nam dostęp do wnętrza. Gar jest wielki. Sapię więc ten Pudzianowski, a zupa mimo szczelnie przytwierdzonej pokrywki, chlapie mi na spodnie i kurtkę. Na ogół zupa trafia jednak do misek, które rozdaje się niedaleko dworca.
W kuchni jest już Magdalena. Od czasu do czasu miesza w garach wielką drewnianą chochlą. Magdalena niedawno rzuciła fizykę techniczną. Na czwartym roku. Teraz studiuje na uniwersytecie matematykę, w przyszłości chce być nauczycielką. Przy zupach pomaga czwarty miesiąc.
Gdy zupy się podgrzeją, załadujemy je do czerwonego Fiata, którym przyjeżdża Robert i udamy się pod dworzec. Robert kończy studia na wydziale elektrotechniki i automatyki. Z powodu zup w każdy czwartek spóźnia się na zajęcia. Jego auto to nieoceniona pomoc. Gdy nie ma samochodu, zupy pakuje się na wózek, który trzeba pchać przez zatłoczone chodniki.
Klienci
Magda skończyła pedagogikę, teraz studiuje psychologię i matematykę. To ona tu dowodzi. Zupy rozlewa już trzeci rok. Klienci ją kojarzą. Jeden z nich, chcąc wyrazić swą wdzięczność, obiecał jej kiedyś laurkę. Potem przez dłuższy czas nie przychodził. W końcu dziś się pojawia. Magda niewinnie przypomina mu o jego obietnicy. Przez chwilę wydaje się, że zalegnie krepująca cisza, ale pan od laurki zgrabnie wychodzi z sytuacji. – Niedługo dzień kobiet – mówi. – Wtedy przyniosę. Dzień kobiet minął. Laurki dalej nie ma.
Klienci to bezdomni, biedni, potrzebujący, którzy przychodzą tu o godz. 12 na zupę. Dziś jest około 70 osób. Większość to mężczyźni – na oko po czterdziestce. Zarośnięte twarze. Warstwy sfatygowanych ubrań. Ten się chwieje, temu trzęsą się ręce. Tu jakieś fioletowe limo pod okiem. Tam wystają więzienne tatuaże. Kilku wydaje się całkiem młodych. Za młodych. Kobiet jest niewiele. Niektórzy z czekających na zupę uśmiechają się, nawet żartują. Wyciągają zniszczone ręce po plastikowe łyżki.
100 litrów
Zupy gotuje się dzień wcześniej – w środę od godziny 17. W kuchni tego dnia wyjątkowo jest prawdziwy tłok. Wiele osób przyszło pomagać pierwszy raz. O zupach usłyszeli w kościele. Wydaje się, że pieczę nad wszystkim trzyma pani Grażyna, która w gotowaniu zup ma już wieloletni staż. Mimo że skrobaniem, krojeniem i mieszaniem zajmuje się 15 osób, praca i tak trwa do 19.
Pieniądze na zupy pochodzą od firmy i osób prywatnych. Koszt jednego posiłku to około 60 zł. Daje to dwa pełne gary. Łącznie jakieś 100 litrów zupy. Siedzące naprzeciwko mnie dziewczyny skrobią marchewkę. Na co dzień pracują w hotelu. Gościom proponują śniadanie, które nie jest wliczone w cenę noclegu. Śniadanie kosztuje 90 zł.
Niepowszedni
– Komu jeszcze chleba? Chleb kupuje się w pobliskiej piekarni na korzystnych warunkach. 20-25 bochenków wczorajszego chleba po 30 groszy. Czarny, biały, z ziarnami, graham. Czasem trochę za bardzo przypieczony. Dodatek do zupy. Czekając, aż go zapakują, oglądam torty: pomarańczowy, kajmakowy, śmietanowy, czekoladowy…
Chleb schodzi szybko. Niektórzy proszą o więcej kromek. Chowają je do kieszeni. Do siatek. Na później.
– Daj, mistrzu, jeszcze trochę. Pracy nie ma, a przecież chleba kradł nie będę – tłumaczy jakiś mężczyzna. Podaję kolejne kromki. Nie wiem, co sensownego mam powiedzieć, więc tylko kiwam głową.
Nie mam
Jeden z nowych znajomych Magdaleny jakiś czas temu znalazł pracę. Wymienił pęknięte szkła w okularach. Praca ta jest związana ze sprzątaniem miasta. Nasz klient już dziś obawia się, że ją starci. Stopnieją śniegi i będzie po robocie.
– Gdzie znaleźć jakąś pracę? – pyta któregoś razu. Jest początek marca, śnieg stopniał. Chcemy być pomocni. Mówimy o punkcie pośrednictwa pracy. Tłumaczymy, jak tam trafić. Macha ręka. – Byłem. Nic nie ma.
– Pracy nie mam już trzy miesiące – mówi ktoś inny i dodaje coś o upadających stoczniach. – Ciężko jest – potwierdza Magda. Nie wiem, co sensownego powiedzieć. Kiwam głową, jakbym miał o tym pojęcie.
Na wynos
– Szefowa da więcej mięsa – prosi ktoś, co chwilę. Magda wybiera z dna kawałki kurczaka.
– Szefowa naleje jeszcze do słoika. To dla kolegi. Nie mógł przyjść, bo nie ma nóg.
– Najpierw nalejmy wszystkim chętnym do misek. Potem, jak zostanie, będziemy nalewać do słoików – mówi Magda. Dziewczyny umieją odmawiać. Gdyby wzruszały je takie argumenty, pewnie okazałoby się, że co druga osoba ma tu jakiegoś kolegę bez nóg. A tak, porządek musi być. W pierwszej kolejności zupę nalewa się wszystkim chętnym do misek, chyba że ktoś od razu życzy sobie zamiast plastikowego talerza porcję do słoika. Kto chce dokładkę, idzie z powrotem na koniec kolejki. Gdy już wszyscy się najedzą, a zupy jeszcze zostanie, leje się ją do słoików, wiaderek, termosów. Na później. Dziś jednak nie została nam ani jedna łyżka. Tak samo jest następnym i jeszcze następnym razem. Dopiero na początku marca nalewamy pierwsze porcje na wynos.
Ciepła, aromatyczna i pożywna zupa to doskonałe lekarstwo na zimowe i ponure dni. Wspaniale rozgrzewa i syci. Ma w sobie wszystko, co wartościowe i zdrowe. (magazyndomowy.pl)
Magdzie i Magdalenie zupy dają radość. Frajdę.
A mnie? Mnie przecież nie zaszkodzą. Nawet jeśli czasem trochę poleje się na spodnie.
Dominik Pietrzak