Agata Porczyńska – Wada wymowy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2013
Ocena: 4-/5
Gdy jesteśmy mali, nasi rodzice z niecierpliwością oczekują wielu naszych pierwszych czynności. Wśród nich zdecydowanie na podium oczekiwań znajdziemy wypowiedzenie pierwszego słowa: „mama” czy „tata”? Gdy z gaworzenia przechodzimy do składania pierwszych zdań, uczy się nas, aby w rozmowie być powściągliwym i grzecznym, brzydzić się nieprzyzwoitych słów, nie odzywać się uprzednio nie będąc pytanym i pamiętać, że milczenie jest złotem. Z bagażem takiej wiedzy wkraczamy w dorosłe życie, a w nim za sprawą powieści Agaty Porczyńskiej dowiadujemy się, że umieć mówić wcale nie oznacza umieć się komunikować.
„Wada wymowy” to scenki obyczajowe w dwudziestu dziewięciu odsłonach oscylujące wokół tematu miłości. Autorka sięga do różnorodnych form – od monologów (najliczniejsze) do wspomnień, pamiętnika, przypowieści, wierszowych rymowanek, czy wreszcie archaizowanej legendy, by przedstawić różne odcienie tego uczucia, jego zawiłości i problemy z nim związane. Zaskakuje rozwiązaniami, przede wszystkim tymi słownymi.
Opisując tę książkę w trzech słowach można z całą pewnością powiedzieć – eksperymentalny językowy łamaniec. Debiutantka sprawdza granice elastyczności języka polskiego, bawi się skojarzeniami, niecodziennymi połączeniami wyrazowymi. Wplata w to wszystko wulgaryzmy, brutalizmy, archaizmy i makaronizmy. W pewnym momencie ma się jednak uczucie, że to wszystko niebezpiecznie ze sobą się miesza, tworząc słowną papkę, gdyż ta zabawa zwyczajnie wymknęła się spod kontroli pisarki. I choć nie brakuje Porczyńskiej odwagi do eksperymentowania – nie każdy bowiem podjąłby się stworzenia pamiętnika pisanego ze strony męskiego przyrodzenia – to jednak zaskakiwanie czytelnika raz na jakiś czas nie zagłuszy nudy, jaka powiewa przy kolejnym opowiadaniu mówiącym o tym samym, jedynie innymi środkami.
Patrząc z innej strony, może to właśnie ta rzeczywistość, którą pisarka tak bacznie obserwuje i opisuje jest nudna, przewidywalna, śmieszna, a w swej śmieszności godna pożałowania? Przerysowany obraz stereotypowych Matek-Polek, podwórkowych macho, zdesperowanych starszych pań, szukających na nowo miłości w ramionach opalonych chłopców z zagranicznych kurortów jest kolejną w literaturze próbą pokazania, że tworzenie relacji damsko-męskich obarczone jest sporą wadą – w rozumieniu Porczyńskiej wadą wymowy. U podstaw braku dobrej komunikacji autorka stawia różnice środowiskowe, pokoleniowe, w oczekiwaniach w stosunku do partnera, a także oszukiwanie samego siebie.
Każda strona książki przynosi ze sobą obraz przegranych, rozczarowanych antybohaterów, pogubionych gdzieś między własnymi marzeniami i wyobrażeniami, a nieudolnie tworzoną rzeczywistością. Emocjonalna dysfunkcyjność jest ośmieszana, a kwiecistość erotyków miejscami zamieniana na wulgarność opisu kopulacji – jako jedynej formy poszukiwanej „miłości”. Warto jednak zapoznać się z ciekawymi formami i nowatorskim podejściem autorki do języka i dać się jej niejednokrotnie zaskoczyć, nawet jeśli realia, które opisuje, są przepełnione beznadzieją.
Fragmenty:
Powiadają ludzie, że z tych to płodów glajdowych, z tego piętna hańby i na sercu piniola, z tej do mężczyzn za krzywdy swe nieprzewinione wielkiej wiści wzięły się na polskiej ziemi baby, ród ganc jak heksów, co dziś, miast chłopów swoich, w spodniach na dupcy i z wajchą w łapie chodzą, a miłość od mężów zawżdy pantoflem egzekwują. Powiadają ludzie, że chichrają się insze narody z naszych chłopisk z gorem, tych ćwoków, które z bele ćmikiem przed żonkami się chowają, w majty ze strachu przed nimi srają, na niedole swojego żywota u klechy kwynkają, zatem chichrają ci się insze narody – łe! – że w kraju tym wykopyrtłym mąż i żona jakoby na odwyrtkę w żeństwie są ustawieni, bo pan żona i pani mąż, nie inaczej.
Zatem czas jest na morał, zakończenie tej bajki, kto dziw, ten niech słucha, to o was, dupodajki. Mówię do was, jak do mnie mówi w butach złe szycie – „Udawałaś ty orgazm, gdy on całe swe życie”. A od siebie dodaje, jest to kelner czy barman: „Jaki jego był talerz, taka twoja i karma”.
Wreszcie odszedł ode mnie na dobre. Chyba nawet sama mu w tym pomogłam, choć dzisiaj wolałabym nie pamiętać tej pustej, leśnej drogi i głośnego pisku opon. Boże, czy naprawdę wierzyłam, że i tym razem pobiegnie za mną? Przecież uwiązałam go sznurkiem najmocniej jak umiałam, prawie tak mocno, jak on mnie poczuciem winy, że nie dałam mu szansy na miłość. Że dałam mu tylko dowód tego, co sama wiedziałam od lat – nie potrafię kochać, nigdy nie umiałam.