Więcej niż marzenia – po dwóch stronach Afryki – wspomnienia…
Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie wyobrażałam sobie, że w ciągu jednego roku znajdę się po dwóch stronach Afryki. I to na wyspach. Luty – Seszele, grudzień – Wyspy Kanaryjskie. Ale zacznę od początku. Właściwie miłość do wody mam w sobie od zawsze. Co roku spędzałam sporą część wakacji nad jeziorem. W szóstej klasie należałam do harcerskiej drużyny żeglarskiej i kilka razy udało mi się popływać na maleńkich łódeczkach. Ale wówczas nie było to bynajmniej pasją, co najwyżej nową, ciekawą przygodą.
Mój mąż, Piotr, wychował się nad Wisłą. Pamięta pływanie płaską krypą z dziadkiem na ryby. Mimo wielu lat spędzonych w harcerstwie i na szlakach turystycznych nie miał okazji żeglować. Aż przyszedł rok 2007 i impreza integracyjna na Mazurach. Pierwsze regaty. Okazało się, że największym problemem było znalezienie sternika. Piotrek postanowił więc zdobyć uprawnienia. Nowym hobby zaraził również dwunastoletniego wówczas syna, Szymona.
Syn zrobił kurs jachtowy i motorowodny, a później doskonalił swoje umiejętności na obozie żeglarskim. A mnie, cóż, pozostało siedzieć w domu z dwójką młodszych dzieci (Tymek 7 lat, Tosia 1,5 roku).
Przełom
Kolejne wyprawy Piotrka: jesień 2008 rok, wyjazd integracyjny na wyspy greckie.
Luty 2009 rok: Karaiby. I to był przełom. Ciepła woda, piękne widoki, egzotyczna ludność oraz oderwanie się od codziennych problemów i pędu życia sprawiło, że zaraz po powrocie chciał płynąć dalej. Patrzyłam z lekkim powątpiewaniem na stan ducha mojego męża. Ale nie dał za wygraną. Co więcej, oznajmił – Teraz wyjeżdżamy razem. Z tym samym skipperem, z którym wcześniej był na Karaibach, pojechaliśmy do Chorwacji. Towarzystwo na łódce świetne, pogoda również, o widokach, jakie roztaczały się wokół, nawet nie marzyłam. Było przecudnie. I wtedy gdzieś w środku pojawiło się niewypowiedziane postanowienie, że trzeba to powtórzyć.
Czuliśmy, że tak naprawdę nasze wakacje są wtedy, gdy się ruszamy, zwiedzamy, jeździmy w różne miejsca. Bez zastoju i bezsensownego odwiedzania wciąż tych samych miejscowości. Poza tym okazało się, że przez te cztery lata udawało nam się kilkakrotnie, całą rodziną, pływać łajbą po Mazurach. I właśnie takie wiążące się ze spontaniczną przygodą wspomnienia, w których uczestniczyliśmy wszyscy, najchętniej przypominały nam dzieci. O pięknych egzotycznych widokach widzianych z okien zagranicznych hoteli dość szybko zapominały.
Chrzest na Morzu Północnym
Minął rok. Koniec czerwca 2010 roku. Mąż z Szymkiem powitali na jachcie Jam Session w Norwegii. W drugiej połowie lipca znalazłam się z mężem na tej samej łódce, witając Szkocję – Kanał Kaledoński z jeziorem Loch Ness. Dla mnie ten wyjazd był chrztem bojowym: Morze Północne pokazało się z różnych stron. Chwilami piękne słońce, pływanie na silniku i niemal beztroski relaks. Innym razem siódemka w skali Beauforta, wiatr zacina prosto w twarz, woda wlewa się nawet do butów, a ty musisz siłować się z przyrodą, twardo trzymać ster, bo czujesz ogromną odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale też za resztę załogi. I drugorzędny staje się fakt, czy są to twoi najbliżsi czy niemal obcy ludzie.
Wachta w dzień i w nocy, również we mgle. Wtedy czuje się nicość człowieka wobec sił przyrody, a jednocześnie zafascynowanie bycia w nowych, nieprzewidywalnych okolicznościach. Długo byłam pod wrażeniem tego rejsu, ale również poznanych wówczas ludzi i zawartych przyjaźni. Bo jak tu się nie zaprzyjaźnić: ośmioro ludzi w różnym wieku i różnej płci nieznających się wcześniej, ale zdanych wyłącznie na siebie i stawianych w sytuacjach, w których musieli sobie zaufać. Do tego przesympatyczny, zaledwie dwudziestoparoletni skipper, który zaskakiwał swoim doświadczeniem i umiejętnościami.
Afryka od wschodu i zachodu
Ostatni rok 2011. Gdy zaproponowano nam wyjazd na Seszele w czasie ferii zimowych, stanęliśmy przed jednym problemem: chłopcy wyjeżdżali na zimowisko, ale co zrobić z czteroletnią Tosią? Postanowiliśmy wziąć córkę ze sobą. Nasza decyzja spowodowała, że skipper zabrał na katamaran swoją partnerkę z półrocznym Stasiem, a inne małżeństwo sześcioletniego syna. Tak więc znaleźliśmy się na Seszelach w dziesięć dorosłych osób i troje dzieci. Słyszałam pytania typu – Nie boisz się zabierać czteroletniej dziewczynki na ocean? Może i trochę się bałam, ale wiedziałam, że skoro mogą być dzieci, to musi być bezpiecznie.
Wiadomo, odpowiedzialność jeszcze większa niż na lądzie, ale za to dziecko ma szansę popływać w ciepłej (ok. 27˚C), oceanicznej wodzie. Największa radość dla Tosi? Dotknąć prawdziwego, wielkiego żółwia, poczuć ocierające się o nogi małe, kolorowe ryby i widoki, które także dziecko potrafi docenić: czyste, dziewicze plaże, z białym, sypkim piaskiem, potężne owoce różnych palm kokosowych, w tym charakterystyczne coco de mer, wyglądające jak ludzkie półdupki. Do tego spokój, beztroska, widok zrelaksowanych rodziców. Tak jakby świat na chwilę stanął w miejscu.
Seszele są piękne, choć fotografie stamtąd kiczowate: gromada skałek i palma pośrodku. Ale za tymi widokami, powietrzem, bardzo ciepłym Oceanem Indyjskim, przyjaznymi mieszkańcami i nielicznymi jeszcze marinami będzie się tęsknić.
Grudzień 2011 rok. Dzwoni znajomy skip per – Jedźcie z nami towarzysko na Gran Canarię. Tylko nas troje (z półtorarocznym Stasiem) i wasza rodzinka. Jak tu odmówić?! Co prawda wizja świąt i Nowego Roku poza Polską była dla mnie trudna do przyjęcia, ale żal by było nie pojechać. I w ten sposób na koniec roku wylądowaliśmy po zachodniej stronie Afryki.
A że pogoda była jak na zamówienie, popływaliśmy po Atlantyku, zwiedzając, oprócz Gran Canarii, Teneryfę i La Gomerę. Do tego okazało się, że i na jachcie można zrobić wieczerzę wigilijną, choć może nie z 12 potrawami, ale równie uroczystą z obowiązkowym łamaniem się opłatkiem i symbolicznymi prezentami. Świąteczne akcenty też były wszędzie widoczne: panowie w czapkach Mikołaja, z krawatem w reniferowy wzorek, oryginalne choinki, bombki na kaktusach i święte rodzinki w stajenkach na witrynach sklepów. A Sylwester huczny jak u nas.
Co dalej?
Dla naszej pięcioletniej teraz Tosi to był już drugi rejs oceaniczny, dla dziesięcioletniego Tymka pierwszy poza Mazurami, a dla Szymona – piętnastolatka – trzeci morski. Planujemy wakacje. Tymek zapowiedział już, że chciałby wyjechać na obóz żeglarski Kadet&Young po Wielkich Jeziorach Mazurskich dla dzieci w wieku 9-13 lat. Starszy syn też ma chęć na rejs.
My, wzorem ubiegłorocznego sierpnia, zapewne zdecydujemy się na pływanie barką po kanałach. Zeszłoroczne wspomnienia z Francji z Kanału du Midi są jeszcze świeże i przypominają bardzo bezpieczną formę spędzania czasu wolnego na wodzie. Nęcą nas Holandia, Niemcy. Chętnie popływalibyśmy barką po Polsce, ale jest niewiele ofert w tym zakresie.
Tak czy inaczej, bez stopy wody pod kilem nie wyobrażamy sobie wypoczynku. Zainteresowanie przerodziło się w hobby, a nawet może pasję. A ja powoli dojrzewam do decyzji o udziale w kursie żeglarskim. Bo na końcu okaże się, że wszystkie dzieci się już przeszkoliły, tylko mama nie.
(Irmina Warmiak)
Przypominamy artykuł sprzed dekady, bo uważamy, że warto realizować swoje marzenia. Niech te wspomnienia was do tego zainspirują. Nowy rok – Ahoj przygodo!!! przybywaj!!!