J. A. Ward – Bractwo czarnego sztyletu. Mroczny kochanek
tłum. I. Murawski
Videograf II, 2010
Ocena 3/5
Wampirzy temat eksploatowany ostatnio w literaturze przez Stephenie Meyer wykorzystała również J. A. Ward, tworząc cykl o Bractwie Czarnego Sztyletu. Pierwsza powieść z tego cyklu nosi tytuł Mroczny kochanek. Jest to lektura klasyfikowana jako powieść grozy, chyba głównie ze względu na wampiry występujące w rolach bohaterów. Sam tytuł kojarzy się raczej z romansami w stylu Harlequina. Reszta powieści zresztą także. Przynajmniej do pewnego momentu.
Elizabeth Randall, Beth, młoda dziennikarka pracująca w podrzędnej gazecie, za chwilę kończy dwadzieścia pięć lat, samotna, zniechęcona pracą i trochę zawiedziona życiem. W dość nieoczekiwanych okolicznościach dowiaduje się, że jest… pół-wampirem, córką jednego z najznakomitszych wojowników Bractwa Czarnego Sztyletu. Zbliża się niebezpieczny dla niej okres przemiany. Z woli zmarłego tragicznie ojca Beth, jej opiekunem zostaje zbuntowany potomek królewskiego rodu, przywódca Bractwa, Ghrom, „jedyny wampir czystej krwi na Ziemi”, niezwykle niebezpieczny i jeszcze bardziej zniewalający.
W sumie niezbyt trudno domyślić się, jak potoczą się dalsze losy Beth i w jakim kierunku rozwinie się jej znajomość z Ghromem. Przez mniej więcej trzysta z czterystu stron książki nie dzieje się niemal nic, co mogłoby naprawdę zaskoczyć, wciągnąć, przerazić (w końcu to powieść grozy), czy choćby rozbawić. Wampiry tradycyjnie są silne, szybkie, niebezpieczne, potrafią czytać w myślach, posiadają kły, bajecznie kolorowe oczy, bujne włosy (zupełne przeciwieństwo postaci znajdującej się na okładce), są też niebywale piękne i oczywiście walczą o przetrwanie. Jednak końcowe rozdziały stopniowo wprowadzają nowe wątki, relacje, odkrywają też pewne sekrety, inne tylko sygnalizują. Powieść wreszcie nabiera dynamiki i tempa. Być może taki właśnie był zamiar autorki, by najpierw dość obszernie przedstawić fantastyczny, choć chyba nie tak bardzo różny od ludzkiego, świat wampirów, a później zaciekawić czytelnika na tyle, by chciał on sięgnąć po kolejne tomy serii.
Tym, co zwraca uwagę jest specyficzny język i terminologia wyjaśniona na samym początku w postaci glosariusza. Pomysł słownika dobry, choć zawartość budzi ambiwalentne odczucia – pojęcia takie jak „krwiczka”, „chcączka”, „psaniec” są nieco groteskowe. Podobnie jak imiona wampirów, Hardhy, Torthur czy Zbihr. Z jednej strony przypominają o tym, że wampiry to stworzenia o zwierzęcym instynkcie, z którymi nie ma żartów, a z drugiej strony brzmią po prostu nieco zabawnie. Być może jest to kwestia dość wiernego pod tym względem przekładu.
Generalnie powieść nie należy do tych, które czyta się jednym tchem, ale za to świetnie nadaje się dla pań podróżujących pociągiem lub zmierzających do pracy autobusem. Czytana niezbyt długimi fragmentami pozwala w całkiem przyjemny sposób odpocząć umysłowi.
Wybrany fragment obrazujący upodobania wampirów:
„W chwili, kiedy pojawiła się w drzwiach, rozmowy ucichły. Głowy obecnych odwróciły się i wszystkie oczy skierowały się na nią. Ciężki rap wypełnił przestrzeń mocnym rytmem i bezkompromisowymi tekstami.
Mój Boże. Nigdy wcześniej nie widziała tylu wielkich facetów ubranych w skóry.
(…)
Powstrzymała się przed wybuchem śmiechu. Widok mężczyzn, którzy wyglądali jak recydywiści, siedzących dookoła stołu zastawionego porcelaną, był sam w sobie irracjonalny”. (s. 301)