Szczyt porażki
Miniony tydzień nie należał do najbardziej udanych w moim życiu… Właściwie był jednym z gorszych.
Uczciwie stawiając sprawę, powinnam zaliczyć ubiegły tydzień do kategorii: szczyt frustracji i porażka, opatrzonej dopiskiem: zapomnieć jak najszybciej. Ale zacznijmy od początku.
Po pierwsze
Zaliczenie ze statystyki. A właściwie niezaliczenie. No właśnie, jak ja mogłam tego nie zaliczyć?! Rozumiem to najlepiej z całej grupy. Dobrze tłumaczyłam innym. Teraz oni pozaliczali, a ja nie.
Po drugie
Matematyka. W tym nie jestem dobra, wiem to doskonale. Właściwie wszyscy to już wiedzą po tym, jak profesor ośmieszył mnie przed pełną salą. Kazał mi rozwiązać zadanie, którego, rzecz jasna, nie rozwiązałam. Do tego komentował moje żałosne poczynania z pełnym satysfakcji sarkazmem.
Po trzecie
Praca. Chciałam dorobić. Koleżanka załatwiła mi kontakt do znajomej. Miałam pomagać jej przy zwykłych biurowych pracach. Było prawie pewne, że mnie wezmą. Nie wzięli. A od koleżanki dowiedziałam się, że zatrudnili jakiegoś studenta z lepszymi kwalifikacjami. Lepszymi do czego? Obsługiwania kserokopiarki? Przecież miałam tam robić proste rzeczy. Każdy by się nadawał!
Po czwarte
Przyjaciółka robi mi wymówki, że spędzam z nią za mało czasu. Nie spotykamy się ostatnio i ona się zastanawia, czy jeszcze w ogóle o niej pamiętam.
A po piąte
Znów przytyłam. Wyglądam jak pulpet! Wcześniej nie miałam figury modelki. Wyglądałam całkiem przyzwoicie. Ani chuda, ani gruba. W ogóle jestem raczej zwyczajną dziewczyną. Studentką drugiego roku. Po co ja to wszystko mówię?
Otóż po tym tygodniu, zaliczonym do wiadomej kategorii, przemyślałam sobie kilka rzeczy. Żadna tam wielka filozofia. Po prostu jak mnie tak życie dobije, to siadam i myślę. No i doszłam do wniosku, że ja to mam jednak szczęście. Bo powiem wam, że chociaż naprawdę czuję się przybita tym wszystkim, to jest coś, co pozwala mi nie uważać się za najbardziej beznadziejną osobę na świecie. Tylko bardzo was proszę, nie myślcie sobie, że jestem takim szczęściarzem, któremu wszystko w życiu wychodzi, a miniony tydzień to pierwsze nieszczęście, jakie mnie spotkało…
Kiedy na przykład rzuciła mnie miłość mojego życia, kiepsko ze mną było. Chyba każdemu przychodzą wtedy myśli: nie jestem atrakcyjna, nikt mnie już nie zechce, coś musi być ze mną nie tak… Owszem, takie myśli były moją pierwszą reakcją. Ale jakiś czas po tym myślę, że jestem całkiem sympatyczna i mogę się komuś spodobać. Nie muszę być z kimś, żeby czuć się pełnowartościową osobą.
Albo koszykówka. Jeszcze w liceum była moją pasją. Biegałam na treningi. Byłam w reprezentacji szkoły. Zdobywaliśmy całkiem wysokie miejsca. A potem była poważna kontuzja kolana. Lekarz całkowicie zabronił mi grać. Czułam, jakby runęło całe moje życie…
Na szczęście ani koszykówka, ani facet, ani statystyka nie są całym moim życiem. Jest nim Ktoś, kto uważa mnie za wartościową osobę nawet, gdy oblewam koło, nie trafiam do kosza lub po prostu zawiodę na całej linii. To właśnie Bóg jest dla mnie takim fundamentem, który nie runie nigdy. Tylko to pozwala mi przetrwać życiowe zawieruchy i mieć nadzieję, że będzie lepiej. Wierzę, że On kocha mnie bezwarunkowo taką, jaką mnie stworzył: ze wszystkimi ograniczeniami i możliwościami, wadami i zaletami, z nadwagą i bez niej.
I to jest mój klucz do tego, by po minionym tygodniu, zaliczonym do wiadomej kategorii, wciąż móc myśleć o sobie dobrze.