Nasz profile

Rowerem po świecie? Czemu nie?

Studenci

Rowerem po świecie? Czemu nie?

Rowerem po świecie? Czemu nie?

Niski, raczej drobnej postury, schludnie ubrany chłopak. Marek Klimowicz. Student Politechniki Gdańskiej. Nie ma w sobie nic, co by zdradzało tysiące przejechanych kilometrów po trasach rowerowych całego świata.

– Poważną jazdą na dwóch kółkach zainteresowałem się dość późno, bo dopiero w liceum – mówi Marek. Zaczynał od wycieczek po okolicach Trójmiasta i Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Unikał miast, centrów i ulic. Po raz pierwszy w dłuższą trasę wybrał się w ostatnim roku liceum. Wraz z kolegami zaczął podróż w Zgorzelcu, potem jechał na północ w kierunku Szczecina. – Stamtąd odbiliśmy na ścianę wschodnią i pętlę zamknęliśmy w miejscu, z którego wystartowaliśmy – opowiada Klimowicz .

Bałkański kalejdoskop wrażeń

W kolejną, liczącą prawie 3000 km podróż, Marek wybrał się z osobą poznaną na forum internetowym dla rowerowych maniaków. Cel: Europa i Bałkany. Po zapoznaniu na żywo w Zakopanem, ruszyli w stronę granicy polsko-słowackiej. – Przez pierwsze dni pogoda nas nie rozpieszczała, bo ciągle padało, a to psuło nastroje – wspomina rowerzysta. Następnym przystankiem były Węgry. – Tam jeździło się łatwo, cały czas płasko, bez większych wzniesień i konieczności wspinaczki, więc szybko przejechaliśmy kraj. Z Budapesztu do Serbii zaliczyli pierwszą jazdę pociągiem. Natomiast druga podróż, regionalnym pociągiem na pogranicze serbsko-czarnogórskie, wywołuje uśmiech na twarzy Klimowicza: – Cały skład tworzyła lokomotywa plus wagon w kiepskim stanie. Nie było w nim miejsca na rowery, więc daliśmy je na koniec, a tam drzwi się nie domykały, więc musieliśmy spiąć je spinką, żeby się ni stąd, ni zowąd nie otworzyły.

W Czarnogórze przejeżdżali przez góry, by potem skręcić na południe. – Chcieliśmy się trochę powygrzewać na plaży, więc zaliczyliśmy Budvę i miasteczka na wybrzeżu Adriatyku – wspomina Marek. – Kraj ma fajne górki i przełęcze – dodaje. Przygód rowerzystom nie brakowało nawet na ostatnim odcinku do kanionu Tary, czyli największego kanionu w Europie. – Po prostu błądziliśmy, aż drzewa na poboczu i wokół się skończyły i nagle otworzył się przed nami spad – to był właśnie ten kanion. Czyli koniec końców trafiliśmy, gdzie trzeba.

Alpejska próba sił

Marek Klimowicz, jak sam mówi, niespecjalnie przygotowuje się do każdej podróży. – Wiem, że powinienem, ale nigdy nie potrafię się do tego zabrać – przyznaje. Chociaż zdarza mu się w sezonie zrobić więcej kilometrów: – Ale to wychodzi w zasadzie przypadkiem, bo jest ciepło, pogoda dopisuje, więc nie chce się zejść z siodełka. Mimo to nigdy na trasie nie zdarzył mu się moment załamania czy poważnej kontuzji. – Nie czułem się też na tyle zmęczony, bym miał powiedzieć sobie, że tu trzeba skończyć, bo dalej nie dam rady i pora wracać do domu – dodaje.

Nie poddał się również podczas swojej trzeciej przeprawy, tym razem przez Alpy. – Tamte trasy były ciężkie. Jednego dnia podjazd pod przełęcz, by następnego dnia wdrapywać się pod górę ze średnią prędkością 6–8 kilometrów na godzinę – wspomina Marek. – U mnie był jeszcze taki problem, że wcześniej rozwaliłem przerzutkę na Słowacji, więc najmniejsze (najlżejsze?) przełożenie nie wchodziło i musiałem jechać na tym cięższym. Bardziej się męczyłem, ale za to jechałem szybciej od reszty i na górze przełęczy byłem wcześniej od innych. Gdy oni do mnie docierali, ja zdążyłem już odpocząć, a przede wszystkim zmarznąć i nic dziwnego, że chciałem natychmiast jechać dalej.

Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem…

Zeszłoroczna, czterotygodniowa wyprawa rowerowa po Peru również nie należała do najłatwiejszych. Marek wybrał się wraz z czteroosobową grupą. Jak sam przyznaje, grupa daje duże wsparcie psychiczne i techniczne. Ale, podobnie jak samotna jazda, ma swoje minusy. Na przykład różne pory wstawania współtowarzyszy czy długość przygotowywania posiłków. – Jeśli nie masz towarzyszy, ze wszystkim musisz radzić sobie sam czy to w dziedzinie mechaniki, czy aprowizacji. Poza tym nie możesz z nikim pogadać i czasem robi się nudno.

Bliskie spotkania

Podróże to też kontakty z mieszkańcami odwiedzanych miejsc. Rowerzyści najczęściej zatrzymują się na przydomowych działkach, w garażach lub w szopach na sianie. Rozkładają na noc namioty bądź śpiwory. Często gospodarze proponują im wspólne śniadania… lub coś innego. Na przykład w Austrii poczęstowano Marka rakiją, czyli bardzo mocnym alkoholem. W wiosce w Peru natomiast dalszą podróż rowerzystów zagrodziła procesja mieszkańców z okazji lokalnego święta. Tubylcy nalegali, by wypić z ich kielichów nieznany czerwony płyn. – Nie miałem wyjścia, musiałem posłuchać, by jechać dalej. Nigdy nie wiesz, jacy to ludzie i co pijesz, ale czujesz, że nie zrobią ci krzywdy – dodaje podróżnik. Czasem jednak zdarzają się trudne do przewidzenia rzeczy. Tak było w czasie wyprawy na Bałkany. Pewnego wieczoru zatrzymali się koło wiaty, która wydawała się dobrym miejscem na nocleg. – Obudziły nas strzały, a potem niedaleko nas podjechała jakaś ciężarówka, z której wysiedli mężczyźni, celujący do czegoś z karabinów. Na szczęście po pół godzinie pojechali – opowiada Klimowicz. – Rankiem zorientowaliśmy się, że prawdopodobnie było to miejsce spotkań myśliwych.

Czy nie można inaczej?

Co daje podróż rowerem? Marek opowiada następującą historię: – Kiedyś rozmawiałem z kumplem, który pojechał na urlop do Egiptu i zapytałem go, co widział w tym Egipcie. Z pewnym zażenowaniem przyznał, że w zasadzie to tylko okolice hotelu, bo większość czasu spędził na rowerze. Mój sposób podróżowania daje mi zupełnie inne możliwości. Ja, przejeżdżając przez jakiś kraj, poznaję go naprawdę, wnikam w niego, stykam się bezpośrednio z jego drogami, zapachami, ludźmi, biednymi bądź nie, ale zawsze takimi, jakimi są. To nie jest uśmiechnięta obsługa hotelowa, ale mieszkańcy miasteczek i wsi, którzy udzielają gościny, bo mają po prostu dobre serca.

Paradoksalnie, rowerzysta dodaje, że dzięki temu sposobowi podróży jest w stanie poznać więcej miejsc, więcej ludzi i atrakcji nieujętych w przewodnikach i to wszystko mniejszym kosztem niż poprzez biuro turystyczne. Ale tak naprawdę: – Chodzi o to poczucie wolności, którego nie da ci wycieczka wykupiona w biurze podróży. Przed każdym wyjazdem możesz mieć obiekcje, wątpliwości, bać się, że tym razem będzie za trudno, ale w końcu zawsze będziesz chciał wrócić na trasę. Nie usiedzisz w miejscu zbyt długo. Teraz jest tak samo – opowiada. Co to znaczy? Czyżby plany na następny wyjazd? – Latem obmyślam wyprawę do Azji Środkowej i pokonanie części drogi zwanej Pamir Highway – wyjaśnia. – To jedna z najwyżej położonych i najtrudniejszych tras na świecie. Czuję prawdziwy dreszczyk emocji na myśl o tej podróży, tym bardziej, że jej część, co prawda bardzo drobna, ale jednak, przypada na Afganistan. Nie patrzę jednak na to przez pryzmat niebezpieczeństw. Dla mnie to przede wszystkim kolejne marzenie, które może się spełnić.

(Marek Goraj, tekst z 2012,

czasy przed pandemią, ale może teraz już tak się da…)

Magazyn "płyń POD PRĄD” jest ogólnopolskim bezpłatnym kwartalnikiem studenckim z corocznym numerem specjalnym - STARTER dla studentów pierwszego roku. Magazyn trafia w potrzeby studentów używając różnorodnych form, takich jak: reportaże z ważnych wydarzeń na uczelniach; wywiady ze studentami, psychologami, profesorami, ciekawymi ludźmi; prezentacje kół naukowych; porady dotyczące zachowania się w różnych sytuacjach w życiu studenckim. „płyń POD PRĄD” dotyka ważnych tematów w życiu społecznym studenta, takich jak nauka, wartości oraz relacje międzyludzkie. Chcesz do nas pisać? Napisz! redakcja(at)podprad.pl Chcesz by objąć patronatem wydarzenie studenckie? Napisz do Marty! Marta Chelińska mchelinska(at)hotmail.com Kontakt do naczelnej - Katarzyny Michałowskiej: naczelna(at).podprad.pl

Komentarze

Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także Studenci

Na górę